W połowie XIX stulecia niektóre damy towarzyszą swoim mężom w modnych podróżach do Ziemi Świętej. Jest wśród nich Katarzyna z Branickich Potocka, która w 1852 roku zobaczyła Egipt, a w 1853 roku Palestynę.
Była to pani tak niepospolitej urody i inteligencji, że o jej rękę zabiegał dyskretnie Ludwik Napoleon Bonaparte. Wybrała jednak bliskiego kuzyna Adama Potockiego, związanego z Marią Kalergis, znaną lwicą salonów warszawskich i paryskich.
Z Paryża w 1854 roku wyruszyła do Turcji Jadwiga z Działyńskich Zamojska, żona generała Władysława Zamojskiego. Swe pierwsze wrażenia znad Bosforu przedstawiła następująco: Te miasta po obu stronach budowane na wzgórzach lekkim spadkiem do morza; to niezliczone mnóstwo meczetów, każdy z dwoma wieżami, z wierzchu których pięć razy na dzień kapłani tureccy śpiewają jakieś zaproszenie do modlitwy głośnym a poważnym i smętnym głosem. Ta woda ciemnozielona, niebo słoneczne, to wszystko razem przedstawia się dziwnym urokiem.
W stolicy Turcji niemile raziło ją jednak błoto, brak numeracji domów i tabliczek z nazwami ulic, co utrudniało wycieczki po mieście, podejmowane z nieodłączną damą do towarzystwa, Angielką, panią Birt. Zwrócił na to uwagę profesor Jan Reychman, który jako jedną z bardzo nielicznych kobiet zwiedzających świat cytował Jadwigę Zamojską w swojej książce „Podróżnicy polscy po Bliskim Wschodzie w XIX w.“, tym samym uznając jej relacje za źródło cennych informacji: W Stambule nikt ulic nie zamiatał, z wyjątkiem psów. Na każdej ulicy była kupa śmieci, na którą wszyscy wszystkie śmieci, kuchenne odpadki itd. rzucali, a na tej kupie śmieci zgraja psów, która tej swojej traktierni broniła jak cytadeli. Psy w Stambule żyły, rodziły się i zdychały na ulicach, nikt się nimi nie troszczył i nikt im nie dokuczał… Ale gdy się pomni, że w Stambule nikt ulic nie zamiata… niemało się oceniało przysługę oddawaną przez psy, które to wszystko sprzątały.
Egzotyczne wojaże o charakterze poznawczym przestawały powoli być domeną przedstawicielek arystokracji. Następną polską podróżniczką, która odwiedziła dalekie kraje, była córka asesora sądu w Sandomierzu, kobieta towarzysząca wprawdzie mężowi, ale w znacznym stopniu niezależna. Helena Szolc-Rogozińska, modna powieściopisarka i poetka, trafiła jako pierwsza Polka do Czarnej Afryki. W 1888 roku wzięła udział w drugiej ekspedycji Stefana Szolca-Rogozińskiego na zachodni brzeg tego kontynentu. Była to jej podróż poślubna, w czasie której małżonek pisarki zamierzał ponownie odwiedzić Kamerun, gdzie w latach 1883-1885 dokonał szeregu odkryć geograficznych. Plany pokrzyżowali mu jednak Niemcy, zawracając go z granicy, uważali bowiem, że sympatyzuje z ich rywalami Brytyjczykami. Aby być bliżej Kamerunu, Szolc-Rogoziński kupił plantację kakao na wyspie Fernando Po u wybrzeży tego kraju. Rozpoczął gospodarowanie, prowadząc jednocześnie badania nad przyrodą wyspy i jej mieszkańcami. Żona towarzyszyła mu, odbywając wycieczki do sąsiednich krajów, między innymi do Nigerii i na wyspę N’Gande w pobliżu Rio Muni (dawnej Gwinei Hiszpańskiej). Swoje obserwacje podróżnicze zawarła potem w tomie nowel zatytułowanym „Z dalekich lądów“. Wydała je w 1891 roku po powrocie do Warszawy. W popularnym tygodniku geograficzno-krajoznawczym „Wędrowiec“ wydrukowała szkic „Ze wspomnień afrykańskich. Wycieczka do Bonny“ (1893). Odczyty o Afryce Zachodniej, wygłaszane w Madrycie, Rzymie, Neapolu i Paryżu, przyniosły jej spory rozgłos. Towarzystwo Geograficzne w Madrycie i Towarzystwo Afrykańskie w Neapolu przyjęły ją w poczet swoich członków. Była pierwszą Polką, którą spotkał taki zaszczyt.
Echa afrykańskich wrażeń można odnaleźć w jej powieściach „Jak cień“ (Warszawa 1895) i „Ostatnia butelka“ (Warszawa 1902). Książki te były rozchwytywane przez spragnionych egzotyki czytelników.
Być może właśnie publikacje pierwszej polskiej podróżniczki po Afryce Zachodniej natchnęły do opisania swoich przygód i spostrzeżeń z Persji następną naszą rodaczkę, która wyruszyła w świat u boku męża. Była to Maria Ratułd-Rakowska, filolog, tłumaczka literatury, urzeczona opowieściami o dalekich krajach takich globtroterów, jak Józef Conrad-Korzeniowski, Robert Louis Stevenson, Wacław Sieroszewski, Joseph Artur de Gobineau. Ten ostatni był autorem studiów o kulturze i dziejach Wschodu, wśród nich modnej wówczas „Historii perskiej“. Ratułd-Rakowska, znająca biegle angielski, francuski, niemiecki i rosyjski, czytała w oryginale wiele światopoznawczych książek. Męża poznała, studiując na Sorbonie. Władysław Ratułd po uzyskaniu doktoratu z okulistyki otrzymał od szacha perskiego propozycję zorganizowania w Teheranie szpitala i wyszkolenia w nim specjalistów do zwalczania epidemii jaglicy.
W 1894 roku Ratułdowie wyruszyli do Turcji. Ze Stambułu udali się statkiem do Trabzonu (Trebizondy), skąd przez Erzurum, Bajazyt i Tebriz dotarli do Teheranu. Dzięki tej podróży, podjętej na życzenie Marii lądem, a nie szlakiem wodnym przez Morze Kaspijskie, oboje poznali północno-zachodnie oraz środkowe rejony Persji, pokonując kilka górskich przełęczy. Trasa ich wiodła przez ziemie, na których mieszkali słynni z rozbójnictwa Kurdowie. Przez pogranicze przeprowadziła ich wśród śnieżnej kurzawy specjalna eskorta. Ratułdowa była początkowo przerażona: prymitywne noclegi, brud, orientalna kuchnia, która zupełnie jej nie odpowiadała, krzykliwość, nędza domostw, wykręcający się od swych obowiązków urzędnicy. W dzienniku podróży zapisała: Sypiamy, a częściej przesiadujemy noce, na poły drzemiąc w spotkanych po drodze chatach osad kurdzkich lub armeńskich. Tak ciasno w tych lepiankach, że nie raz nie ma gdzie rozłożyć jednego materaca. Gospodarz, cala ich rodzina, „zaptiyes“, „czarwadarze“ i my ciśniemy się na przestrzeni kilku metrów kwadratowych. Środek izdebki zajmuje ognisko, utworzone z kilku kamieni, ułożonych we wgłębieniu ziemnej podłogi. Zaduch w tych norach panuje okropny, tyle tam wilgoci, stęchlizny, tyle ludzkich oddechów. Tafelki nawozu palą się z wolna, napełniając izbę swędem i dymem.
Zaptiyes to towarzyszący im policjanci, rodzaj żandarmów. Czarwadarze – przewodnicy i przewoźnicy. Ci ostatni najbardziej dokuczliwi. Nasza podróżniczka żaliła się na nich: Nie wiem kiedy i czy w ogóle ci ludzie sypiają. Zajeżdżamy do wiosek, gdy noc już dawno zapadła: około 11-ej nastaje względna cisza, którą przerywa tylko chwilami ryk nieznośnych osłów, w każdym razie układamy się, jak możemy, do spoczynku. 0 12-ej „czarwadarze“ zapalają najspokojniej świecę i kurząc niemiłosiernie czybuki, szwargoczą hałaśliwie swą gardłową gwarą. Mimo potwornego wyczerpania i znużenia nie możemy spać przy tym kiermaszu. Około 3-ej z rana zaczynają wykrzykiwać nad nami, wołając, byśmy zbierali rzeczy i gotowali się do drogi.
Po jakimś czasie czarwadarze przewodniczący Marii i jej mężowi w drodze do Teheranu dołączyli do karawany składającej się z 1200 koni, mułów i osłów, prowadzonych przez licznych Tatarów. To dało im poczucie większego bezpieczeństwa. Tatarami kaukaskimi nazywano wówczas Azerów. Polska dama tak ich scharakteryzowała: Tatar nie uznaje życia spokojnego. Ciągną go góry, step, noclegi pod gołym niebem, karawany, pieśń dzwonków, skrzyp monotonny „arabatów“. To jego życie i żywioł… Idąc koło swych zwierząt, jedzą Tatarzy nędzny swój południowy posiłek: szczyptę kruchego owczego sera, zawiniętą w szmat chleba. Gdy mijamy strumienie, piją z nich przyklęknąwszy; gdy nie ma strumieni, koją pragnienie garścią śniegu. A ja ich w tym naśladuję, trawiona wciąż gorączką.
Maria Ratułdowa wprowadza na karty swego dziennika wiele miejscowych określeń, które znane były jedynie Polakom mającym do czynienia z Orientem. Arabaty to arby, wozy dwukołowe (wyraz pochodzenia tureckiego, używany też na Kaukazie). Pozna takich słów znacznie więcej, gdy mąż będzie zajęty leczeniem chorych, a ona zacznie podejmować częste wycieczki w głąb kraju zabitego deskami przesądów religijnych, notując swoje impresje, niekiedy dosyć posępne. Miasto Mianeh rozgłośne jest na całą Persję nie z przyjemnej, niestety, strony. Smutną swą sławę zawdzięcza jadowitym pluskwom, których ukąszenia przyprawiają podobno nawet o śmierć, w każdym razie o chorobę i silne opuchnięcie. Innym razem zapiski są pogodne, świadczące o sympatii dla oglądanych miejsc: Zendżan… słynie ze swych filigranowych wyrobów srebrnych, które rozchodzą się stąd na całą Persję. Delikatne te drobiazgi przypominają filigrany weneckie, lecz nie dorównują im w wykonaniu. Mnie podobają się szczególniej mikroskopijne łyżeczki do herbaty, wyrzeźbione w ażur w środku. Kupujemy ich kilka tuzinów, różnej wielkości i rodzaju.
Pobyt Marii Ratułdowej w Persji trwał dwa lata. Poznała bardzo dobrze życie tego kraju, wraz z zadziwiającymi Europejczyków jego osobliwościami – haremami, eunuchami, wielożeństwem, rozwiązłością kobiet, przedziwnymi zwyczajami towarzyskimi.
Wracając do Europy we wrześniu 1896 roku, Ratułdowie nie ryzykowali powtórnej przeprawy przez dzikie ostępy Kurdystanu. Woleli podążyć konno ku Morzu Kaspijskiemu przez pasmo gór Elbursu. W porcie Enzeli wsiedli na statek, który przewiózł ich drogą morską do Baku. Stamtąd udali się do Tyflisu i sforsowawszy góry Kaukazu, skierowali się prosto do Warszawy. Swoje peregrynacje pani Maria opisała szczegółowo w książce „Podróż Polki do Persji“, wydanej w 1904 roku. Była to jedna z najciekawszych relacji podróżniczych owego czasu.
Gdy nastał nowy wiek, poczet polskich podróżniczek znacznie się poszerzył. Nasze damy zaczęły docierać do krajów odległych, których nigdy przedtem nie widziały. Jedną z nich była artystka malarka Cecylia Komorowiczowa, żona młodego geologa Maurycego Komorowicza, badającego w 1907 roku wulkany Islandii. Oboje odbyli trzytygodniową konną podróż z Reykjaviku do Akureyri, najbardziej na północ wysuniętego miasta tej wyspy na Morzu Grenlandzkim. Podążali starym pocztowym szlakiem. On prowadził prace polowe w pobliżu Wielkiego Gejzeru, wulkanu Strytur oraz term Hveravellir, ona towarzyszyła mu przez cały czas ze szkicownikiem, robiąc rysunki i pomagając sporządzać mapy. Najpierw pracowali w grupie kraterów Raudholar. Potem odwiedzili wąwóz Allmanagia między lodowcami Langjökull i Hofsjökull, mający kształt szczeliny w zastygłym polu lawy, ze ścianami o wysokości 30 m. Tylko na Islandii można podziwiać takie krajobrazy.
Przy gorących źródłach Stori Geysir spędzili dwa dni. Gdy mąż prowadził obserwacje naukowe, Cecylia z pasją rysowała najsłynniejszy gejzer świata, wyrzucający co jakiś czas gorącą wodę i parę wodną. W podobny sposób współpracowali ze sobą, gdy Maurycy Komorowicz badał wulkany lawowe nad jeziorem Hvitarvatn i robił notatki na rozlewisku lawy w pobliżu lodowego płaskowyżu Kjalvegur. Nikt z Polaków nie przemierzył przed nimi tych okolic i nikt ich wcześniej nie opisał.
Wkrótce podróżnicy wybrali się wspólnie na Maderę i Wyspy Kanaryjskie, a następnie do Afryki Północnej. Subsydiował ich Uniwersytet Berliński, na którym Maurycy Komorowicz prowadził pracę naukową na wydziale geologiczno-paleontologicznym. Przewędrowali z Tunisu do Konstantyny, a stamtąd do Biskry, Tuggurtu i Uargli w środkowo-wschodniej Algierii, skąd z karawanami przeszli w kierunku południowym i południowo-wschodnim całą Saharę, aż do gór Ahaggar i Tibesti. Interesowali się zjawiskami przyrodniczymi, fauną, florą oraz etnografią.
Ostatnią wspólną ekspedycją naukowo-artystycznego małżeństwa Komorowiczów była wyprawa w 1913 roku na Jawę, gdzie mąż pani Cecylii na zlecenie władz holenderskich objął stanowisko geologa rządowego. Wkrótce z Batawii skierowano go w rejon częstych trzęsień ziemi na północnym Celebesie (dzisiejsze Sulawesi) oraz w grupie przyległych wysp Sangihe. Tam oboje nabawili się ciężkich chorób tropikalnych i musieli powrócić do Europy, gdzie pani Cecylia zmarła. Mąż jej uzależnił się od morfiny, którą go leczono, co zakończyło przedwcześnie jego karierę naukową.
Dokładnie w tym samym czasie horyzont podróży polskich dam poszerzała literatka Jadwiga Marcinowska, która w 1907 roku udała się do Grecji, a 1909 roku na Bliski Wschód. W dwa lata później wybrała się jeszcze dalej, bo do Indii, na Cejlon i na Jawę. Przed podróżami pisała dramaty pod pseudonimem Pereświt, nawiązującym do nazwiska panieńskiego matki. Do twórczości literackiej zachęciła ją Eliza Orzeszkowa. Co stanowiło bezpośrednią inspirację jej wypraw, trudno dociec. Warto zauważyć, że podjęła je nie u boku męża, jak większość jej poprzedniczek.
Marcinowska była podróżniczką-emancypantką, co w tamtych czasach wymagało podwójnej odwagi. Wrażenia i refleksje z wędrówek po świecie drukowała w „Gazecie Warszawskiej“, „Głosie Warszawskim“, „Kurierze Warszawskim“ i „Tygodniku Ilustrowanym“. Zebrała je potem w książkach „Z głosów lądu i morza“ (1911) oraz „W upalnym sercu Wschodu. Wrażenia z podróży po Egipcie, Indiach, Cejlonie i Jawie“ (1925).