Jędrzejowska – poľská predvojnová finalistka Wimbledonu


 

Agnieszka Radwańska była o krok od zwycięstwa w Wimbledonie. Już raz mieliśmy taki talent na skalę światową. Przed wojną Jadwiga Jędrzejowska, również finalistka Wimbledonu, odnosiła fenomenalne sukcesy na kortach.

Wśród internetowych demotywatorów można znaleźć zdjęcie Jadwigi Jędrzejowskiej z podpisem: „Zdobyła 65 tytułów mistrzowskich w tenisie, a i tak nikt o niej nie słyszał”. Dokładnie rzecz biorąc, zdobyła 65 tytułów mistrzyni Polski. Licząc sukcesy międzynarodowe, miała ich 93. Był czas, gdy nazywano ją „drugą rakietą świata”. Ostatnie mistrzostwo Polski zdobyła mając lat 50, ogrywając o połowę młodsze zawodniczki.

„Urodziłam się na korcie” – tak zatytułowała swoją autobiografię. Prawie na korcie. Do okien jej domu dochodził szmer piłek odbijanych na terenie krakowskiego AZS. I to była właściwie jedyna okoliczność sprzyjająca przyszłej karierze. Tenis to był snobistyczny sport dla ludzi z towarzystwa. Jej ojciec, robotnik w zakładach oczyszczania miasta, zarabiał tyle, że ledwo starczało na utrzymanie rodziny. O biedzie mówiło się w domu szeptem, ale Jadzia słyszała. Chcąc pomóc, jako małe dziecko dorabiała na kortach podawaniem piłek. Miała 8 lat, kiedy któryś z graczy dał jej na chwilę rakietę do ręki; taką prawdziwą, z wypolerowaną rączką i brzęczącymi strunami. Gdy odbijała piłkę, nie zauważyła, jak otoczył ją tłumek graczy. Ktoś powiedział: brawo mała. I tak to się zaczęło.

Atomowa rakieta

Spędzała na kortach całe dnie, polując na chwile, gdy ktoś pożyczy jej rakietę. Potem ojciec z drewna wystrugał jej własną. Spała z nią; jak inne dziewczynki z lalkami. Wymyśliła, że zorganizuje klub dziecięcy. Namówiła kolegów, żeby też wystrugali sobie rakiety. Mieli jedną prawdziwą piłkę, wyszarzałą bidulę, którą ktoś porzucił. Klub szybko podupadł. Chłopcy mieli dość lania, jakie regularnie im spuszczała. Wróciła na prawdziwy kort grać ze starszymi, którzy płacili jej czasem za partnerowanie.

Gdy miała 11 lat, ktoś wreszcie podarował jej prawdziwą rakietę. Ale nie czuła się komfortowo. Potargana, w połatanych sukienkach, jakby zaplątana z innego świata. Widziała pogardliwe spojrzenia tenisowych dam pytających: co dziewczyna od podawania piłek tutaj robi. Gdy stanęła kwestia, czy przyjąć ją do AZS, tenisowe damy były przeciwne. Przeważył na szczęście snobizm mecenasów sportu, którzy lubili mieć poczucie, że odkryli talent. Ale ponieważ tenisowe damy traktowały ją z pogardą, grała głównie z silniejszymi od siebie mężczyznami. Wtedy wyrobiła sobie swój znak firmowy: potężny forehand, porównywany do nokautującego bokserskiego ciosu.

Pierwsze zawody to był wyjazd do Katowic. Czternastoletnia, podekscytowana, bo pierwszy raz poza swoim miastem, czuła dystans reszty ekipy. Tolerowana jako zło konieczne. Nie koleżanka, ale „zapasowa”. W pierwszym meczu trafiła na starszą i doświadczoną Ślązaczkę. Próbowała się skupić, ale widziała tylko przeciwniczkę, reszta tonęła we mgle. „I nagle, moja trema mija bezpowrotnie. Panuję na boisku i muszę wygrać” – opisuje.

I wygrała. Pierwsze oklaski, pierwsze kwiaty, pierwsza wzmianka w prasie, że wkrótce może zagrozić najlepszym. Nie była pewna, czy nie kpią. Na wszelki wypadek postanowiła zdobyć mistrzostwo Polski.

Fory dla króla

Szansę dostała już rok później, ale wszystko było przeciwko niej. Dyrektor wyrzucił ją ze szkoły, bo regulamin zabraniał uczniom przynależności do klubów sportowych. Powiedział, że to wstyd dla szkoły, żadnych sportsmenów tolerować nie będzie i kazał się wynosić. Pomogła dopiero interwencja Polskiego Związku Tenisowego. Nie miała trenera, bo to za dużo kosztowało. Serwis próbowała sobie ustawić sama, czytając podręcznik Lacoste’a.

Nikt jej nawet nie powiedział, że dla podtrzymania formy powinna uprawiać inne dyscypliny, a jak na tenisistkę była mocno korpulentna. „Muszę przyznać ze wstydem, że do dziś nie umiem nawet pływać” – pisze w autobiografii. Nie miała stroju na zawody, a na mistrzostwach trzeba było wystąpić w białej bluzce, spódnicy z falbanami i długich białych pończochach. Brak pończoch traktowano jako naruszenie dobrych obyczajów. Strój w końcu zafundował jej klub i 15-latka po raz pierwszy zagrała o mistrzostwo Polski. Tylko że wtedy nie było konkurencji juniorów, trafiła na rutynowane zawodniczki i w singlu poległa. Za to w grze podwójnej zdobyła swój pierwszy tytuł. Dostała w nagrodę złoty zegarek, co bardzo zdenerwowało rodziców. Bali się, że jej się w głowie poprzewraca i namawiali, by zajęła się czymś pożytecznym. Ale ona już była w uderzeniu.

„Jadwiga Jędrzejowska stała się rewelacją tegorocznych mistrzostw. Takich drajwów chyba nikt w Polsce nie ma. A zaciętość, a talent! Dziewczyna zupełnie instynktownie wyczuwa każdą piłkę i plasuje instynktownie. Wszystko u niej to wrodzone” – zachwycał się „Przegląd Sportowy”. 1929 to był jej rok: pierwsze międzynarodowe zawody w Warszawie, gdzie w finale pokonała mistrzynię Finlandii, zawody w Budapeszcie, gdzie wygrała z mistrzynią Węgier i wreszcie dołożyła tenisowym damom, zyskując pierwszy tytuł mistrzyni Polski w grze pojedynczej. Nie odda go do 1953 r. Nie straci ani jednego seta w walkach finałowych. Gdy w 1938 r. nie mogła wystąpić (miała tournée w Ameryce), mistrzostwo Polski przyznano jej honorowo, bo było wiadomo, że nikt nie jest w stanie nawet zbliżyć się do jej poziomu. Świat się otwierał.

Zaraz po maturze debiutowała w Paryżu na kortach Rolanda Garrosa. Czuła się jak Kopciuszek wśród eleganckich pań i panów, jakby żywcem wyjętych z żurnala. Z daleka widziała Lacoste’a, ale wstydziła się podejść. W turnieju trafiła na Amerykankę, miss Ryan, gwiazdę pierwszej wielkości, dwukrotną mistrzynię świata. Przegrała po zaciętej walce. Załamana, przeżywała porażkę; bardzo się zdziwiła, że po meczu jej gratulowano i okrzyknięto sensacją.

„Miss Ryan przeszła prawdziwe męki, zanim pokonała tę małą Polkę, której nazwisko jest tak masywne, jak jej drajwy” – pisała francuska prasa. Potem był Berlin, Londyn i debiut w turnieju wimbledońskim. A że nazwisko naprawdę miała „masywne”, zaczęto na nią wołać „Dżed” albo „Dżadża”. Komentatorzy mówili „Dżendżowska”, a jedna z londyńskich gazet dała instrukcję obsługi: „Oto sposób, w jaki należy wymawiać nazwisko polskiej championki w Wimbledonie: Yad-ui-ga Yen-je-yoska”.

Startowała w najważniejszych imprezach, wygrywała z najlepszymi. Zimy spędzała na Rivierze, trenując i uprawiając tzw. tenis hotelowy – turnieje urządzane przez hotele dla rozrywki najbogatszych gości. Grywała tam m.in. z królem Szwecji Gustawem V, miłym starszym panem, któremu dawała czasem zyskać parę punktów.

Strach wygrać

W 1937 r. fachowcy zaczęli o niej pisać jako o faworytce turnieju wimbledońskiego. Wcześniej obroniła mistrzostwo Londynu w Queens Clubie. Była w życiowej formie. „Sama często dziwiłam się sile piłek, a czasami byłam nawet zaskoczona, że któraś z rywalek bezradnie załamuje ręce, zamiast odbijać moje drajwy” – wspomina. Do półfinału przeszła bez trudu. Tam, w upale, którego nie znosiła, pokonała zawodniczkę z Ameryki. W finale trafiła na Angielkę Dorothy Round. „Jutro rozegram najważniejszy mecz w życiu. Przeżywam dziwne wzruszenie, wielką radość, a jednocześnie przygniata mnie ciężar odpowiedzialności” – wspominała. Dżed była w Londynie samotna, publiczność kibicowała Angielce. Nie udało się. Z uśmiechem pogratulowała rywalce, a potem sama w szatni długo płakała. „Najdramatyczniejszym ze wszystkich finałów stał się singiel kobiet. Odwaga i zaciętość, z jaką obie tenisistki walczyły w czasie wielkiego upału, wzbudziły największy podziw. W drugim secie tempo narzucone przez Polkę było fenomenalne, wtedy dominowała ona nad grą. W trzecim ją zawiodły nerwy” – komentowała londyńska prasa. Jędrzejowska wygrywała 4:2, gdy coś się załamało. „Dlaczego tak strasznie bałaś się wygrać?” – spytał po meczu były mistrz Wimbledonu William Tilden.

Dziś trudno w to uwierzyć, ale Jędrzejowska nadal nie bardzo miała za co żyć. Nagrodą za finał wimbledoński, oprócz medalu, był bon towarowy wartości 3,5 funta. Wielkie pieniądze były gdzie indziej. M.in. w cyrku Tildena, który ściągał najlepszych graczy; rezygnując z udziału w turniejowych zawodach rozgrywali pokazowe mecze. Jędrzejowska też taką propozycję dostała. Kontrakt miał opiewać na 25 tys. dol. rocznie plus 10 proc. dochodu z biletów. Powiedziała nie. „To zamyka drogę do amatorskich turniejów. Zapomnę, jaką rozkoszą dla sportowca jest walka i zwycięstwo. Stanę się niewolnicą kortów, manekinem sportowym. Ja nie chcę grać za pieniądze” – deklarowała. Miała nadzieję, że jeszcze wygra ten Wimbledon.

Przyjęła natomiast zaproszenie na tournée po USA. Amerykański związek tenisowy opłacił jej podróż na „Queen Mary”, najbardziej luksusowym transatlantyku: na pokładzie salony, restauracje, palmiarnia, basen, a nawet kort tenisowy. W mistrzostwach Ameryki zajęła drugie miejsce. Potem, po kontuzji stopy, zawody oglądała już tylko z trybun. Podczas meczu w Kalifornii ostro pospierała się z jednym z widzów, który krytykował grę zawodników. Najpierw tłumaczyła, a potem wykrzyczała: pan się kompletnie nie zna na tenisie! W końcu ktoś ją spytał, czy wie, z kim się kłóci. To był Charlie Chaplin. Wspomina, że gdyby nie noga w gipsie, toby ze wstydu uciekła. Tyle razy podziwiała go na ekranie i nie poznała. Chaplin potem przyznał, że on akurat ją rozpoznał i sprowokował celowo, bo chciał nawiązać kontakt.

Pod kogutem, pod butem

Kiedy wracała do Polski, wojna wisiała już w powietrzu. Dżed mogła zostać w Ameryce. Mogła uciec do dowolnego europejskiego kraju. Przyjaciół miała wszędzie. Ale nie chciała. W początkach okupacji razem z innymi sportowcami, m.in. Januszem Kusocińskim i gwiazdą tenisa Ignacym Tłoczyńskim, założyli przy ul. Jasnej w Warszawie knajpę Pod Kogutem. Był żurek, czarna kawa, prasa podziemna i pocieszające rozmowy. Ale gwiazda Kusocińskiego błyszczała zbyt mocno. Ściągała niemiecką klientelę, a to odstraszało Polaków. Szybko go aresztowano za działalność konspiracyjną. Dzień później wygarnęli wszystkich spod Koguta, zawieźli w aleję Szucha, pobili i wypuścili. To był koniec knajpy.

Któregoś wieczoru dostarczono Jędrzejowskiej wezwanie na gestapo. Poszła na miękkich nogach. – Pani ma wyjechać do Szwecji – usłyszała. Odpowiedziała, że nie ma zamiaru. – Ale król sobie tego życzy. Jest pismo z Berlina, żeby Panią odszukać i ekspediować do Sztokholmu.

Odmówiła. Poszła do pracy w fabryce butów. Powstanie przeżyła w Warszawie, potem z grupą kilkunastu osób uciekła przed wywózką do Pruszkowa, gdzieś pod Żyrardów.

Dać się bić

Kiedy po wojnie wróciła do Warszawy, jej dom był spalony. Nie było śladu po nagrodach, dyplomach, pamiątkach. We wspomnieniach pisze, że został jej tylko srebrny medal z Wimbledonu, który zabrała ze sobą z Warszawy. Autobiografia ukazała się w czasach głębokiego PRL i Jędrzejowska chyba zastosowała rodzaj autocenzury, bo po jej śmierci w sejfie odnaleziono sporo biżuterii; m.in. wysadzaną szmaragdami bransoletkę od Gustawa V.

Przeniosła się do Bydgoszczy i tam, razem z innymi tenisowymi zapaleńcami, własnoręcznie odbudowywała korty i szyła stroje z gałganków. Ale kiedy wyszła zagrać, rakieta była ciężka jak ołów. Brak tchu, wirowanie w głowie. Nie miała siły biegać, nie trafiała w piłkę. Była wycieńczona, wymizerowana. Przed wojną ważyła 75 kg, teraz 52. Kiedy w 1946 r. przyszło zaproszenie z Wimbledonu, wiedziała, że nie ma szans z zawodniczkami, które przez całą wojnę trenowały i brały udział w zawodach. Ale chciała popatrzeć, jak zmienił się tenis, bo mówiono, że Amerykanie zrobili z niego akrobację. Spotkała znajomych, zdziwionych, że żyje, bo angielska prasa pisała, że zginęła w czasie okupacji. Jej dawne rywalki już wycofały się ze sportu. Grało młode pokolenie i szybko wyeliminowało ją z turnieju. Miała prawo wystartować w turnieju pocieszenia i go wygrała. Wygrywała jeszcze z młodszymi w Pradze, Sztokholmie, Budapeszcie, ale miała świadomość, że nie jest już tą Jadzią, która może walczyć w Wimbledonie.

Mistrzostwo Polski utrzymywała jeszcze długo. I to też jest fenomen – tęga pięćdziesięciolatka, która przez całe życie paliła jak komin, wypijała hektolitry mocnej kawy, a i od kieliszka specjalnie się nie wzbraniała. Zwycięstwa cieszyły, ale towarzyszyła im refleksja, że już czas, żeby pojawiła się poważna rywalka. Nie przeceniała tych wygranych. Wiedziała, że dziewczyny czują przed nią respekt i brakuje im klasy międzynarodowej. Próbowała sił jako trenerka, ale przyznawała, że ciężko to połączyć ze startami w zawodach. Podopieczni ją męczyli, wybijali z rytmu, nie miała do tego nerwów, no i nie trafiła na żaden wielki talent. Czuła, że już czas się wycofać, ale to by było jak zdradzić miłość życia. Budziła się z tą myślą nocami, ze skurczami w gardle. Oficjalnie pożegnała się z tenisem w 1968 r. Resztę życia spędziła w swoim mieszkaniu w Katowicach, na gierkowskim osiedlu przy ul. Kanarkowej. Chętnie zaglądała do sąsiadów na kawę i papierosa. Zmarła w 1980 r. na raka krtani. Dla młodych miała jedno przesłanie: „My, polscy gracze, powinniśmy jak najwięcej jeździć i jeździć, i… dać się bić. Jeszcze długo będziemy bici, zanim nauczymy się grać w tenisa tak, jak to widać na wielkim świecie”. Szkoda, że to musiało trwać aż tak długo.

Joanna Podgórska

Więcej pod adresem http://www.polityka.pl/historia/xxwiekdo1945/1528749,3,jedrzejowska—nasza-przedwojenna-finalistka-wimbledonu.read#ixzz26Q3lQ2z5

 

sk_SKSlovak

Z organizačných a technických dôvodov rušíme oslavy- Deň poľskej vlajky a poľskej diaspóra 18.5.2024 v Rajeckých Tepliciach. O náhradnom termíne Vás budeme informovať.